środa, 31 stycznia 2018

dojrzewanie, czwarty miesiąc z dwunastu

rosną we mnie wiersze. podlewam rzadziej, lepiej kwitną;
czasem pulsują w skroniach, wymykają się zielone
i tracę coś, co nie było ważne. potrzebuję myśli,
i dużego dystansu. wtedy, nabierają koloru.
warto czekać - gdy obeschną, pojawiają się kontury.
ostatnio, zanurzam je w tobie, odciskuję esencję, formuję.
nie wysychają od razu, potrzebują chłodu spojrzenia.
nie mogę lać wody, wiec wyżymam. jeszcze. niech pali w język,
a w arriere-gout przechodzi w subtelną łagodność.
popatrz, odrywam od szypułki, sprawdzam siłę wiatru. wypuszczam.
próbuj ostrożnie. tak lubisz - z namysłem.
nie sądź po pierwszym czytaniu. rozgryź i poczuj każdą z warstw.
możesz rozpuścić pod językiem; pomyśl,
jest dla ciebie. tylko dla ciebie.
prozac.

ze szpary

mogę się tylko przyglądać. od jesieni schudłaś. znowu
jesteśmy nie do pary, więc wymyślamy przepisy
na ukradkowe spojrzenia, najlepsze obietnice
i naleśniki. jak zwykle ktoś zrobi za nas
porządek. musi być spokojnie, chociaż krew płynie
szybciej niż zwykle. kończymy. na zdjęciu luty
z choinką. stroimy się w bombki i uśmiechy,
a przecież czas przerwać te święta. odjechać,
oszaleć z tęsknoty, mościć miejsce na lato.
więc czekam, na zewnątrz i we mnie upalnie,
staję się gotowa. na wszystko mogę przysiąc,
że twoje piersi zmieszczą mi się w dłoniach.

Julio

Każde z nas ma niezależny koniec świata
- Julia Jaz
pamiętasz, mówiłaś: kiedyś przyjdzie
lepszy czas, wyprostują się drogi
i zawiodą prosto do ramion.
tymczasem milczymy o wszystkim,
co nie mogło mieć początku i końca.
patrzę jak słońce kładzie głowę
na paryskich dachach,
zupełnie jak wtedy na falach;
nie oszukujmy się, na horyzoncie
kończy się niebo i dotyk,
a przecież jesteśmy z gliny,
czekamy na ręce, które dadzą kształt,
nie obrócą w proch.

panna em

odetnij synku sznur
- Jarosław Jabrzemski
z pępowiną jest różnie. nie każdy potrafi
dobrze odciąć, to nie lada
sztuka. pojawia się wszędzie,
gdzie nie zajrzę. to jakiś dramat,
kiedy lubi się stosunki. międzyludzkie
należą do przeszłości. nieudane związki
z wyciem. a po? już tylko szczekanie
może nam przywrócić rysy. kynolog
by się uśmiał.
zróbmy to
za niego. wytresujmy instynkt
samozachowawczy. wypuśćmy na wolność
wszystko, co w nas siedzi.
i nawet nie jebał pies.


audyt energetyczny

od dobrych kilkunastu lat hoduje samotność
przy żelistej substancji migającej neonówki
przed wyjściem rutynowo goli pachy i wzgórek łonowy
systematycznie pierze bieliznę w proszku ariel
płucze pochwę irygatorem tantum rosa
poprawia uczucie komfortu w okolicach intymnych
czym podnosi ogólne samopoczucie nieprzynależności
do spółkowania z kimkolwiek
ktokolwiek ją widział ktokolwiek wie
ile zapotrzebowania na ciepło mieści się w jej głowie
rozbudzając jedyne towarzyszki podróży
burze hormonalne
poziom progesteronu i estrogenu wzrósłby jeszcze
gdyby skryła się pod ciepłym dachem czyichś dłoni
zamiast patrzeć zza firanki na ekshibicjonistę
onanizującego się tuż koło wiekowego dębu

kino exit

Toi, dit-il, tu es quelque chose de terriblement réel, 
dans un monde qui est terriblement faux. 
Et c'est pour ça, je pense, que tu souffres tellement 
- Frédéric Florent, psychiatre


pada stanowczo za długo, więc stopniowo nasiąkam
widokiem: rzygające rynny, H²O i żadnych zasad,
kotku, nie miej kwaśnej miny, wszystko jest umowne.
przegramy jak zawsze - w antrakcie. mam stały plan
na melodramat. W the endzie wyjdę z siebie,
zaraz po zbliżeniu, oddalę się i znowu nie umrę.
widzisz, ja grzebię pamiątki częściej, niż myślisz;
suszę rany i stawiam pomniki, modląc się o zanik
pamięci, kiedy jest jeszcze wilgotno. bójmy się
słowa 'razem', nie wzywajmy wyznań nadaremno,
chociaż światło będzie na wyciągnięcie ręki, zgaśmy,
żeby nie być zależni. żeby nas 'my' nie bolało.
zapamiętam tylko czułe gesty i mechaniczne ruchy
w dół i w górę, do siódmego nieba, stamtąd spadają anioły
i niech żaden się nie przegląda w moich oczach. pusto
na ulicy. jest ciemno, gdy staję na dachu. okradziona
z cienia, wracam do aspergera, nie umiem pofrunać.
décembre 2016

jak ładnie wyglądasz

mówi ciepło, a we mnie tyle zimna
uzbierało się przez wszystkie lata,
że żadna zima nie pomieści.
jestem jak latarnia — nocna ulicznica;
spływam na ciebie zimnym wodogłowiem światła.
naprawdę nie widzisz jak sączę się przez palce,
niemym blaskiem wymykam spod kontroli?
tak, czasem jeszcze zbliżam się nocą,
żeby uciec. w dzień
nie biorę nikogo na własność.
pamiętaj, nie bierz światła na poważnie,
przychodzi czas, że gaśnie.


z braku prologu, epilog

cisza wykluła się w listopadzie, kiedy już nic się nie liczyło,
bo wszystko zostało policzone. najśmielsze prognozy nie wróżyły
trzeszczenia w zębach parkietowym słojom. wiem, byłam
taka mądra, ładna i niemożliwa, dopóki za siódmą rzeką.
teraz przy każdym stąpnięciu siejemy niedopowiedziane
i ukręcamy łeb przytulnym perspektywom. uwierzysz?
nikomu nie pękło nawet serce. wymieniamy spojrzenia
— niezbite dowody na rozpad tkanki łącznej.
za oknem rak toczy liście i gniją wszystkie związki frazeologiczne.
dni, jak czuwanie przy zmarłych, niczego nie niosą,
więc słaniamy się na nogach z tego niewydarzenia.
sznurki od bielizny proszą o rozwieszenie wiatru,
zawieszenie broni
lub trupa.
a wystarczyło tylko przypomnieć sobie miękkość,
kiedy przestało się dziać, a zaczęło stawać pomiędzy.
mogliśmy przecież wkołysać się w siebie,
przymknąć oczy na zimne,
utulnieć,
zalistnieć.

ze szpary

mogę się tylko przyglądać. od jesieni schudłaś. znowu
jesteśmy nie do pary, więc wymyślamy przepisy
na ukradkowe spojrzenia, najlepsze obietnice
i naleśniki. jak zwykle ktoś zrobi za nas
porządek. musi być spokojnie, chociaż krew płynie
szybciej niż zwykle. kończymy. na zdjęciu luty
z choinką. stroimy się w bombki i uśmiechy,
a przecież czas przerwać te święta. odjechać,
oszaleć z tęsknoty, mościć miejsce na lato.
więc czekam, na zewnątrz i we mnie upalnie,
staję się gotowa. na wszystko mogę przysiąc,
że twoje piersi zmieszczą mi się w dłoniach.

oraculium. czarnowidzenie nabi

i nagle zaczęli się dziać. a wokół - niczego i nikogo.
taka biel poza nimi, że nic, tylko ponazywać
kolory, które parzyły od wewnątrz. żadnych obcych języków
i cisza, jak preludium pierwszego. tworzy się w bezruchu,
poza ciałem, którego nie ma. a w tym braku tyle cielesności,
że wybucha czucie.
więc dotykali części siebie, która nie istniała,
nie mając początku ani końca - byli.
ona sierpniem, on drugą połową października.
suszyła zapachy kwiatów, które jej przynosił, mościł gniazdo,
miejsce w puencie, gdzie ogień lizał drewno. i to się działo i żyło.
biały nabierał kolorów, bezkształt - kształtów. ciszą zakołysał
dźwięk i... zrodził się hałas - i wtedy się to stało. a może wtedy,
kiedy w dłoniach zaczeły więdnąć gesty, nie dosiegając bliskiego,
ciepłe oddalało się i milkło, rozpuszczały czerwienie
i nagle on dla niej - tylko artefaktem, ona - syndromem paryskim.

sectio: z autopsji na uczuciu

Mówisz mi, że miłość. przecież nie istnieje
coś takiego. uczucia nie można nazwać,
żeby stało sie ciałem. to, mogę zważyć i zobaczyć,
więc kroję. stój na wysokości zadania,
ja, na czubku noża. podważę
twoje zdanie i mostek, (umiem zwinnie podchodzić
do ciała). znam elementy morfotyczne. za życia.
dałeś mi serce, więc biorę do rąk, ważę
słowa w ustach. tracę wiarę i niczego nie widzę,
miałeś rację - krew stygnie szybko jak wyraz twarzy.
jesteśmy i nagle nas nie ma. i jak to zrozumieć,
bejbi? patomorfolog po życiowych przejściach dla kobiet
i mężczyzn różnego pokroju. przekroju. metafizyko,
anatomopatologio - pomóż. będę biegła po nitce twoich żył,
aż wróce do kłebka. tam są wspólne wątki i zwłoki.
morfologiczne wykładniki procesu chorobowego,
który nas toczy jak czas. 12 godzin, to mało i dużo.
czy według platona moge już otworzyc głowę?
przecież znam wyniki z góry
babel. badania, nawet elektroencefalograficzne:
defining death i żadnej innej śmierci nie stwierdzono.
z miłości? możesz się odwrocić na drugą stronę,
obrazić i wyjść nogami do wiersza. co to zmieni?
nawet pijak, który onanizuje się w parku,
mówi: kocham wszystko, co przechodzi.
na wieczność. twoja ja. podpisuję raport,
zawieszając ci kartkę na palcu.

latam

coraz bliżej ziemi, staje się uchwytna,
więc możesz mi nadać orzeczenie. wyroku,
nakazu zapłaty i postanowienia w procesie cywilnym
wysłucham i nie skorzystam z art. 506,
porcje kamuflażu oddałam za darmo. wszystko, 
co posiadałam nie miało przecież wartości.
chwilami jeszcze słabnę i załamuje się nerwowo;
(nawet pod światło nie widać wtedy zręczności,
z jaką podszywam się pod wiatr). 
wdycham mokry listopad i staję się parą. 
próbuję kojarzyć. chociaż fakty są przeciwko mnie,
to i tak jeszcze się bronię i rosnę 
w ustach. potrafię być trucizną, lecz nie wkładaj palców
głęboko do gardła. już nie skaczę,
nie musisz mnie zwracać. przełknij.

nemezis

trzymała w ręce bicz i liczyła ofiary
nikt nie chce składać z własnej woli
szczęścia na ołtarzach też nie wznosili
toastów za to co się stało pomiędzy nimi
spokój i burza zawsze zaczynała się w niej
gałązka jabłoni zakwitła kiedy powiedział
- czy chcesz mi coś powiedzieć?
przecież była od wymierzania bólu i kary
zależnie od zasług udzielała rozgrzeszenia
i dawała szczęście
jest nieuniknione jeśli odgryzie się głowę
gryfowi puści koło
karmiących się jeleni

transcendentny

kupił mi czajnik z gwizdkiem
w dowód miłości. zagwiżdże,
gdy będę zbyt wolno dochodzić
do kuchni. jest niedaleko,
więc staję się ślepa jak ona
i wierzę w kaszę gryczaną
(obiecał ugotować)
na wolnym ogniu. już jutro
dojrzeję do jego ust stricte
i a priori dotkniemy miejsc,
na które nikt nie ma dowodów.
empirycznie spadnie kropla w kroplę;
- przed początkiem świata,
para z pary, ciało z ciała.

striptiz

prawie jestem
naga
rzeczywistość patrzy mi w oczy
uśmiecham się gdy przechylam
lampkę i głowę w tył
czuję koncówki włosów
na pośladkach
czytelnicy zatrzymują wzrok
i próbują dosiąść każdą moją strofę
więc uciekam z zakończeniem
dalej
staję się bardziej
kotem
niż wierszem

zbliżenie

wiesz, chciałam kiedyś przystąpić do komunii,
zbliżyć się do Boga i oszaleć jak wszyscy wierzący,
ale bałam się, że zadławi mnie ciało Chrystusa,
rozszerzy źrenice i potknę się o blask księżyca.
wyganiasz mnie na balkon, jak Julię; czekam,
tracę ciepło, a papieros zamarza mi w ustach.
wszystko jest tak doczesne, jak dym. skarbie,
od paru dni milczymy o wszystkim,
zapominając, że jesteśmy dla siebie
wystarczającymi powodami
do wierszy. rozbieramy się z logiki,
rozkładamy w świeżo pomyślanych wersach,
szukając okoliczników łagodzących. fakty
są takie, że wszystko ma swój koniec,
nawet nasze milczenie rodzi krzyk,
kiedy noc niesie ślepotę, a zimno — brak czucia,
łatwo poderznąć sobie gardło.
przecież wiesz, że i tak trzymamy się na smyczy
własnych potrzeb. możesz się już zbliżyć,
nikt nie robił mi tak dobrze językiem,
czytając poezję. więc zanieś mnie na burzę
i wejdź. właśnie odkryłam puentę.

o tym jak nam z nami jest do wytrzymania

nakładamy na siebie blizny metodą decoupage
krążymy we własnym epicyklu ruchem wstecznym
udajemy że zatrzymujemy policzone nam godziny
spójrz nie widać horyzontu więc może jeszcze nie czas
na to że złapie nas za gardło ciemna paszcza nocy
stąd widzimy tylko zimny i nagi listopad aż wstyd
mieć nadzieję na wybuch wiosny w przyszłym roku
i odnowę procesu tworzenia się naczyń włosowatych
chociaż popatrz tysiąc pięknie wymuskanych
człekokształtnych macha rękoma we wszystkie strony
krzycząc kochaj mnie kochaj i tylko chłód w ramiona
łapią okazje promocje taksówki podwyżki katar sienny
awans syfilis sroki za ogon wiatr w żagle dystans figę
a nasze receptory tak zgodnie reagują na stymulację
temperatury ciał podatnych na wrażenia mechaniczne
przy bezpośrednim fizycznym kontakcie organizmu
z umysłem więc co z tego że miewamy humory
które codziennie wyprowadzają nas z równowagi
jak przy otosklerozie chodzimy pijani to z nerwów
to z zachwytu ja pierdolę kochanie jakie mamy szczęście
że się ze sobą tak synchronicznie starzejemy

w obcym łóżku, w obcym świecie

(...) kiedy doczekacie aż człowiek będzie człowiekowi pomocą,
wspomnijcie nas pobłażliwie
- Bertold Brecht

mogłabym tylko cudzołożyć i żyć cudzym życiem,
i nagle potrafię się tak swojsko wiernić,
wrastać w naszość, nie grając na zwłokę,
bo czas nam ucieka przez każdą szparę
w niebyciu. pozbywam się świadomości
i nieświadomie staję się w tobie
wiosną. wyrosły mi ramiona i potrzeba wyjścia
z nieczułego. więc bądź przewodnikiem
i biegunem, który dopełni mój sens.
zapełnij wszystkie puste miejsca,
które we mnie znajdziesz.
w profundamentum symboli i języków świata,
stańmy się jedną kroplą o tysiącu nowych
myśli i znaczeń, pytań i odpowiedzi
w czasie, którego żadna niepamięć nie dotknie,
dopóki się pamiętamy, dopóki jesteśmy.

(kraj)obraz

popatrz, żółtym liściem wchodzi w nas październik;
już tyle miesięcy próbujesz ukołysać moje myśli.
jest miękko, kiedy babie lato opada na włosy,
wtedy gaśnie strach i budzi się uśpione.
tyle jest obaw, ile nadziei, pamiętaj o dzisiaj,
nie zapominaj o jutrze
. przyjdzie zimno,
nie dajmy mu się rozgościć nawet w dłoniach.
w tobie spokój końca lata, chłód poranków
i południowe słońce. ciepło, tyle ciepła.
we mnie jeszcze majowe burze, wiatr,
nieprzespane noce i połamane drzewa;
pytają: jak ty to wszystko obejmiesz?

polaris

Januszowi
przyjechałeś do mnie wielkim wozem wyprzedziłeś gwiazdy
merak i dubhe tak mocno świeciły nocą w oczy kasjopei
byłeś tak blisko bieguna niebieskiego ale się zatrzymałeś
dla mnie odwróciłeś głowę trochę ci pomogłam zatrzymać
czas kochanie cały rok platoński na nas patrzy i liczy
minuty kątowe do nieba jest przecież tak blisko
ksieżycowi przetnijmy tarczę wybijmy mu zimne
z głowy nie potrafię recytować nawet własnych
wierszy było między nami tyle co w gwiazdozbiorze cefeusza
więc zeszliśmy na ziemię popatrz nic nie mamy w dłoniach
oprócz pyłu gwiezdnego i siebie nam wystarczy do końca
świata jest bliżej niż myślimy więc nie odwracajmy głów
nie przeoczmy alfa ursae minoris trzymając się w ramionach
jak stella maris oświetlajmy naszą drogę do wszędzie

Białystok, 27 września

jesień, księga urodzaju

mój drogi, nie potrzebujemy złotych środków. Mitad del Mundo
jest właśnie tutaj. Wystarczy przystanąć i szeroko otworzyć usta
ze zdziwienia, kiedy w ruchu jednostajnym i prostoliniowym spadają
pod nogi krople i świeże trupy liści. spróbuj wycisnąć kolory z dni
ciemnych i dżdżystych, przy zgaszonej lampie słońca uchwycić
promienie, z bezruchu odczytać taniec — magiczny Efekt Coriolisa,
dlaczego nasiąkamy tak szybko tą życiową, pieprzoną mądrością,
dojrzewamy i milcząco przyzwalamy innym na podgryzanie gałęzi?
bardziej wierzymy w reumatyzm i szkorbut niż we wschodzące
spełnienie marzeń. nie chce nam się nawet wybuchnąć
ze złości. odchylamy ciała ku zachodowi, byle spokój,
a przecież jesteśmy we wnętrzu ziemi. w samym epicentrum
obcych terytoriów, oblodzonych uliczek i tętniących życiem
skrzyżowań zła z dobrem w zdefragmentowanym czasie
teraźniejszym. to ostatnia szansa, kiedy może nam się chcieć.
spójrz, krajobraz traci na ostrości, źrenice odbijają światło.
nie musimy zdobywać szczytów i przekraczać granic ludzkiego
pojęcia; wystarczy zrobić pełny obrót na pięcie i zawrócić
w siebie. przeskoczyć kałuże, rachunki, podatki, zapomnieć
o twarzach, obietnicach i nieważnych gestach. oberwać z ramion
zimne i rozpalić ogień. pomyśl, że dalej już niczego nie ma, wszystko
jest tutaj i teraz. rodzi się szansa na ponowne stworzenie świata.

ulatnianie

na pewno chce być, a ciągle tylko jest
jego. teraźniejszość podpowiada co będzie,
od jutra zapowiadają opady.
jej obraz zacznie się rozmywać. powinien zapamiętać,
zanim straci kontury, może ją przecież zapisać
chociażby w pamięci telefonu:
ukochana kobieta (i tu numer), wyświetli się
jako mgła, ledwo zapamiętana w dłoni wilgoć.
o świcie – ewaporacja. para. lotnia.

paralelizm, połączenie wielu

ubiera ją w obce słowa, przywłaszcza i kształtuje na podobieństwo
zdeflorowanych dawniej dziewic, niepokornych żon i młodych kochanek.
prośby zamienia w żądania – ma być piękna i święta, młoda
i na żądanie: dochodzić do sedna, zamykać usta, rozumieć bez słów.
więc staje się niema, lecz nieposłuszna w swoim marnym puchu,
łamie żelazne zasady, wypuszczając na wolność coś, co w niej mieszka,
nawet wtedy, kiedy cisza podchodzi do gardła i rośnie w ustach,
potrafi wypluć knebel, zwymiotować krzykiem.

jedziemy przez siebie

metrem jest bliżej, zwłaszcza do własnych myśli
o tym, co dla obojga dobre. dodajemy kilka stacji
chrystusowych za i przeciw; sumujemy racje na swoją korzyść.
poróżniamy się, ujmując dobre intencje i widoki na.
kończymy zawsze pod kreską, kiedy połyka nas tunel.
to jest w ciemności i wie o nas wszystko. wchłania
i wypuszcza na powierzchnię, gdzie powyżej zera
inne coś, w głębi nas, odczytuje temperaturę ujemną.
potulnie kładę głowę na szynach, tuż przy twojej szyi
i próbujemy udawać, że wierzymy sobie w na zawsze.
wtedy nadjeżdża pociąg do spraw codziennych i błahych
i już nie ma wyjścia. na zewnątrz zasłaniam semafor,
przegryzam ci gardło.

nasennie


Ostatnie echo jest ciszą
to miejsce
gdzie kończy się twoje spojrzenie*

nosimy w sobie kilka zdarzeń z podróży i dworców
migawek z przystanków domniemanego szczęścia
z czasów gdy żadnemu z nas nie śniło się o śmierci
oboje wiemy że teraz umiera się o wiele szybciej
a mimo to odjeżdżamy systematycznie od siebie
rozpruwając żyły codziennym niedotknięciom
goimy się później całymi tygodniami płodząc
wiersze w których podszywamy się pod podmioty
a przecież pojedynczo jesteśmy jak strachy
które zdrewniałe ramiona wyciągają do wróbli
i chociaż chłód i wilgoć związuje nam słowa w supły
niedomówienie prostą trajektorią trafia
w punkt tak czuły że namacalny nawet we śnie
czuję twój gorący oddech tuż przy moim uchu
szepczesz - nie mamy już wiele czasu dla siebie
to wtedy z ustami pełnymi obietnic odganiamy śmierć
*Rafał Wojaczek

wtorek, 16 stycznia 2018

tchnienie

Wszystko jest nawzajem powiązane, a węzeł to święty. A zgoła nic nie ma, co by nawzajem było sobie obce. Ułożone to bowiem zostało we wspólny ład i współtworzy porządek w porządku tego samego świata*


kiedy wypłynie ze mnie ostatnia krew,
będę mu przynosić do łóżka urojone ciąże,
sny o niespełnieniu najskrytszych marzeń.
kłaść na poduszce białe włosy i żylaste dłonie
pełne tego, czego nie mogą dać,
czego nie muszą brać, bo oto ono będzie jedno;
wystarczy zrobić pełny obrót i zawrócić
nie dalej, niż do stworzenia świata
i jeden będzie cel. kiedy stracimy wzrok,
ogłuchniemy i wzgardzimy wieżą babel,
świat połamie kontury i zmięknie krajobraz.
wtedy pamięć straci ostrość i pogrzebie nieważne.
światła i cienie znikną, a tylko jedno zostanie
postrzeganie przy mnie. tylko on ostatni,
który wie, że musimy być ziemią i wodą,
wszystkim, czego nam trzeba. pneumą.

tymczasem nocą, gdzieś na granicy umysłu,
marznie we mnie naga kobieta. ze strachu odchodzi 
od zmysłów i wie dlaczego.

*Marek Aureliusz, Rozmyślania


photo by Nicoletta Tomas Caravia

odczarowanie wiosny

wiosna znowu mnie namawia żebym uwierzyła w życie po śmierci będzie nieskończenie wiele czasu na wiarę większą niż świadectwa rozczarowani...